niedziela, 6 grudnia 2009

Castel d'Oro po raz trzeci

Po wczorajszym mało owocnym dniu przyszedł czas na dzień, w którym udało się coś zrobić :) Wczesna pobudka jak na niedzielę podziałała niekorzystnie, a mianowicie cały dzień miałem ból głowy, ale to
szczegół. Ważne, że udało się popracować i o normalnej porze wrócić do domu. Ale zacznijmy od porannego wstania o 6:00. Szybki w miarę zimny prysznic potrafi ożywić organizm. Jeszcze szybsze
śniadanie i jesteśmy w drodze pieszej na przystanek autobusowy. Niestety pierwszy prom w niedzielę z naszej przystani odpływa dopiero o godzinie 9:36. Za to trzeba przyznać, że komunikacja w ten dzień
była punktualna, przynajmniej na ten transport, którym jechaliśmy. Po 30 minutach podróży autobusem czekaliśmy 45 minut na prom z głównej przystani w Sydney. Przy okazji pięknej słonecznej porannej pogody zrobiliśmy sobie mini sesję zdjęciową przy Operze oraz Harbour Bridge. Na promie
cały czas pilnowaliśmy, aby nie przeoczyć naszej przystani, ponieważ czas do godziny spotkania mieliśmy idealnie wymierzony od przypłynięcia do dojścia do Castel d'Oro. Godzina 9:34 a według Googla
mamy 32 minuty na dojście, czyli trzeba odrobinę przyspieszyć kroku. Ale żeby tak idealnie to się nie spodziewaliśmy, ponieważ równo o godzinie 10 byliśmy na miejscu. Gdybyśmy czekali na autobus spod promu, spóźnilibyśmy się ponieważ akurat temu nie chciało się przyjechać.

Na stołach już były już przygotowane sztućce, talerze, kieliszki. Trzeba było tylko przygotować chleb, wino, masło, piwo i nalac coli do brzydkich, plastikowych dzbanków, które nijak pasowały do eleganckiego wystroju sali. Godzina 11 Festę Italianę czas zacząć! Zniecierpliwieni goście czekają już przed wejściem popijając a to sok pomarańczowy, a to szampan malinowy przegryzajac drobnym poczęstunkiem. W sali głównej jeszcze ostatnie poprawki, szybkie odkurzanie wykładziny, ostatni
zaczepiany balon z helem, ostatnie sprawdzenie czy każdy stolik ma to co powinien mieć. Po czym goście powoli zaczęli wypełniać salę.

W tym miejscu pominę opis chodzenia w tą i z powrotem a to z łyżeczką, a to z winem, talerzem z deserem. Sprzątanie też nie jest aż tak pasjonującą czynnością aby jej poświęcić kilka słów. O godzinie 18 z minutami bogatsi o nowe doświadczenie, zmęczone nogi, butelkę wody mineralnej, 10 bułek oraz kopertę z wynagrodzeniem za dzisiejszy dzień wyruszyliśmy w dwu i pół godzinną drogę powrotną do domu. Spacer po kilku godzinach kelnerowania nie jest tym czego organizm w tym momencie potrzebował, szczególnie po całym tygodniu podobnej pracy. Ale udało się, dotarlismy do promu sporo przed czasem.
Malinka usnęła mi na kolankach, kiedy ja czytałem książkę. Podróż promem o zachodzie słońca z widokiem na Operę i słynny most jest przepiękna, ale... no właśnie jest to straszne słowo ale... nie w momencie kiedy człowiek ma niespełnione potrzeby niższych rzędów z piramidy Abrahama Maslow'a.
Po promie spacer do autobusu, a później kolejny dłuższy spacer do domu tak nas zmęczył, że siły nam starczyło tylko i wyłącznie na ciepły prysznic i spanie.
Jutro się okaże czy to co po części zaplanowaliśmy się uda. Niestety na wynik tego nie mamy wpływu, wiec pozostaje czekanie i poleganie na losie...

Brak komentarzy: