poniedziałek, 7 grudnia 2009

W oczekiwaniu

Tak to już w życiu bywa, że kiedy się na coś liczy niefortunnie to nie wychodzi. I tak się stało w moim przypadku...
Ale od początku. Od jakiegoś czasu miałem możliwość wyjazdu do Canberry aby zarabiać na życie skręcając meble. Wtedy jednak okazało się, że mam pracę na sobotę. Postanowiłem nie opuszczać Sydney  aby nie stracić zaufania pracodawcy z Castel d'Oro. Nie wyruszyłem więc w drogę do stolicy Australii, tylko postanowiłem jeszcze poczekać aż może coś się wydarzy, może kogoś na przyjęciu poznam, może będzie odpowiedź na któreś z ogłoszeń... I stało się, poznałem i dostałem namiar na osobę która obecnie kogoś szuka. Jednakże i tym razem się nie udało. Kontaktowałem się z osobą, która potrzebuje
chłopaczków do remontów i ogrodów, okazało się jednak, że mam zły adres oraz koleś nie odpowiadał na moje telefony. W końcu w sobotę postanowiliśmy z Malinką, abym pojechał do Canberry i trochę zarobił na przeżycie. W sobotę dostałem jasny komunikat, że w poniedziałek będę mógł pojechać. Okazało się, że to jednak nie takie proste.
A do mieszkania właśnie przyleciała właścicielka. Ciekawe jak sytuacja się rozwiąże, czy będziemy spali w 5 osób w małym domku w tym jedna osoba w przedpokoju na kanapie? W sumie dobrze by było gdybym
pojechał do tej stolicy. Luźniej by się zrobiło :) Ciekawe też co się stało z internetem, ponieważ wczoraj otrzymaliśmy wiadomość, że ktoś własnie ściągnął dane za $50. Jeśli tego nie zapłacimy w ciagu 24 godzin wyłączą dostęp do świata.
Rano jak zadzwoniłem w sprawie wyjazdu do Canberry to jeszcze nic nie było jasne. O godzinie 14 nie
było jeszcze nic wiadomo, a ja cały czas czekałem w gotowości do szybkiego spakowania się i wyruszenia na nieodkryte przez nas australijskie lądy. O godzienie 16 doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu. Wyszedłem z Malinką, odprowadziłem ją do pracy, a raczej sklepu gdzie zrobiliśmy zakupki na kolejny tydzień i Malinka pojechała do pracy a ja z siatami wróciłem do domu.
Grubo po 18 ostatni autobus do Canberry już pojechał. I tak praca już pewna okazuje się, że nie do końca... Czy to tylko ja mam takiego niefarta?!
Po rozmowie z właścicielką dowiedziałem się, że aby dostać tu pracę trzeba być natrętnym, trzeba codziennie, tak - codziennie! odwiedzać te miejsca w których jest cień szansy na pracę. Właśnie
dlatego postanowiłem, że odwiedzę znajome już mi miejsca na Mosmanie.
Z internetem okazało się, że nasi lokatorzy przesadzili z oglądaniem telewizji on-line oraz z jakimś "interesującym" meczem na żywo, więc na szczęście pokryją koszty nadprogramowych ściągniętych GB.
Tuż przed wyjściem na kolejny wieczorny obchód zadzwonił mi telefon z jeden agencji hospitality, do której wysłałem swoje resume w zeszły piątek. Chcą mnie widzieć jutro o godzinie 11 rano. Nie ma
sprawy, może w końcu coś się ruszy.
Wieczorne poszukiwania zakończyłem w Crows Nest odbierając Malinkę z pizzą z pracy. Tym razem wróciliśmy razem na rowerkach do domu, gdzie przy włoskim przysmaku zamieniliśmy jeszcze kilka słów z
właścicielką.

Brak komentarzy: