niedziela, 31 stycznia 2010

Manly

Prognoza pogody na dziś: upał! :) A co w wolną niedzielę robi się w Australii? Wiem pytanie retoryczne, idzie się na plażę! Tak więc zrobiliśmy, zostawiając na wieczór wszystkie inne mniej i bardziej ważne sprawy. Na plaży było strasznie wietrznie i ratownicy nie pozwalali dalej wejść niż do kolan, ale za to surferzy mieli swój raj!

Surferka szalejąca na fali

Jak widać to jest sport nie tylko dla mężczyzn :)

Po podziwianiu jak surferzy i surferki utrzymują równowagę na falach był czas na małą drzemkę. Niestety okazała się wielkim błędem, ponieważ czuliśmy po niej, że jesteśmy spaleni całkowicie, pomimo użyciu kremu z filtrem UV50...
Teraz był czas na poszukanie czegoś smacznego i taniego do jedzenia. W pobliskim sklepie znaleźliśmy opakowanie 8 przepysznych czekoladowych ciasteczek i do tego sok pomarańcza+mango napełnił nasze żołądki. 

Podczas zjadania pysznego ciasteczka

Po naładowaniu akumulatorów czekoladą wybraliśmy się na drugą część spaceru z przewodnika po Manly. Po drodze mogliśmy podziwiać przepiękną tutejszą przyrodę oraz ciche i spokojne plaże zupełnie inne od najsłynniejszych plaż, tych przepełnionych ludźmi. 

Olbrzymie pająki czyhające na kolejne ofiary

Inny okaz tutejszych polujących stawonogów

Też musieliśmy uważać na groźnych bandytów :)


Odpoczynek na odludnionej plaży

Po spacerze znowu zgłodnieliśmy. Ciasteczka pomogły jedynie na krótki czas...

Po powrocie do domu i zimnym ochładzającym poparzoną skórę prysznicu  zrobiliśmy sobie kotlety z sałatką z awokado i ryżem :) 


sobota, 30 stycznia 2010

Przesadzanie z miejsca na miejsce...

Od 10:00 ponownie przyszło mi się zmagać z humorami Garfielda. Z samego rana od razu zostałem poinformowany, że wczoraj nie przesadziłem jakichś roślinek, które posadziłem dwa dni temu, źle ponieważ przeszkadzał mi żeliwny stolik. Komentarz, że tak długo te roślinki nie mogą być przesadzone od posadzenia, ponieważ korzenie się zniszczą. W sumie zgadzam się, tylko że czemu dwie minuty później kazał mi przesadzić osiem innych roślinek posadzonych przeze mnie w tym samym czasie, ponieważ wczorajsze zakupy były tak udane, że tamte będą lepiej wyglądały na miejscu tych, które miałem przesadzić... No cóż ja tu tylko przesadzam, więc wszystko zrozumiawszy co mam zrobić zabrałem się do pracy. Garfield pojechał załatwić swoje sprawy i mogłem na spokojnie wszystko zrobić po kolei... Udało mi się zrobić zdjęcie przez okno jego pokoju - widok na jego biuro. 
Pokój - biuro Garfielda

Pracę skończyłem o 19:30, więc wróciłem do domu, późno i zmęczony, nie mając już siły na żadne konstruktywne czynności poza ugotowaniem obiadku.  

piątek, 29 stycznia 2010

Wysypisko

Początek dnia o 6 rano. A po poprzestawianiu 5 razy budzika tak naprawdę o 6:30 :) W ogrodzie przyszedł czas na wywiezienie śmieci ogrodowych na wysypisko. Trzeba było zamontować przyczepę do samochodu, jeszcze trochę doładować roślin. Po drodze Garfield szukał innego miejsca aby pozbyć się odpadów ogrodowych, ale na szczęście w biały dzień wszędzie byli ludzie i postanowił pozbyć się śmieci jednak legalnie. Dotarliśmy więc na wysypisko. Tam przy wjeździe samochód z przyczepą został zważony. Garfield zostawił swoją kartę kredytową (zastanawiał się chyba 5 minut którą dać). Na wysypisku potworny smród i duchota, a Garfield jeszcze nie potrafił zaparkować samochodu z przyczepą, tak aby tył przyczepy znalazł się w miejscu gdzie trzeba zrzucić całą jej zawartość. Na szczęście pan który tam pracował zaoferował swoją pomoc, a Garfield na to: „Jak coś zepsujesz, to kupujesz mi nowy samochód!”. Na szczęście pracownik się tym nie zniechęcił i przeparkował tak, że zamiast 15 metrów był 1 i dzięki Bogu, ponieważ inaczej bym tam padł! Słowa dziękuję czy nawet "thanks" od Garfielda nie usłyszałem. Później inne osoby chciały pożyczyć od nas szczotkę (własność wysypiska), której nie używaliśmy i nie była nam potrzebna, a Garfield im nie pozwolił, nie wiem czemu. Dodam, że w jego ogrodzie już się znajdowała jedna szczotka własności wysypiska. W końcu udało się opróżnić przyczepę w ciągu około 25 minut. Przy zakładaniu klapki Garfield zauważył, że odpadł zawias. Oczywiście od razu z tekstem do mnie: "Patrz co zrobiłeś!"… Przy wyjeździe samochód został jeszcze raz zważony. Wyszło, że na wysypisku zostawiliśmy prawie 2 tony gałęzi, liści, ziemi, korzeni i kamieni. Cena prawie $300 i komentarz Garfielda: "Po raz pierwszy aż tyle zapłaciłem, chyba część muszę wliczyć w Twoje koszty". Nie do końca zrozumiałem o co chodzi, ale nawet już nie chciałem zrozumieć, więc ten tekst przemilczałem. Ze śmietniska Garfield zabrał jeszcze jedną szczotkę, po co - nie mam pojęcia...

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do sklepu, tzn. ja zostałem na parkingu przy automacie z wodą i regenerowałem swoje siły, a on pojechał kupić jakieś niezbędne rzeczy. Mając pustą butelkę i chcąc poćwiczyć sztukę barmańską podrzucałem butelkę (była pusta i plastikowa i zachowywała się inaczej niż szklana i wypełniona jakimś lepszym płynem niż woda). Nieoczekiwania prawie udało mi się zarobić dodatkowe $5, tak się przechodniom spodobały moje sztuczki... Może to jest pomysł na pracę w Australii?!? :)

Jeszcze w czasie czekania zauważyłem promocję nie do odrzucenia! Oto ona:

Promocja nie do odrzucenia! Taniej o 1 cent!!!

Nowy wspaniały łańcuch do roweru za jedyne $9,98! Cena obniżona z $9,99! To jest super marketing! A do tego dodam, że tutaj już dawno temu zostały wycofane monety 1 i 2 centowe. Najmniejszy nominał to 5 centów, a jeśli w kasie wyjdzie cena niezaokrąglona do 5 centów to ją zaokrąglają. No, chyba że płaci się kartą, to bank rzeczywiście rozlicza wszystko co do centa :)
W końcu po około 20 minutach podrzucania butelki i podziwiania plakatu koleś wreszcie wrócił z koszykiem zakupów. Od razu się mnie zapytał czy wiem ile na to wszystko wydał... A skąd ja mam to wiedzieć, przecież kasą sklepową nie jestem i nawet tych niektórych rzeczy które kupił nie wiem jak się używa... Jedną z nich było urządzenie do spawania, razem z jakimś dodatkowym super hiper dziwnym hełmem na baterie słoneczne, czy jakoś tak... Wskazał na to wszystko palcem i powiedział, że samo to urządzenie go kosztowało $200 i że potrzebuje tego aby naprawić przyczepę to co ja ponoć urwałem... Pozostawmy to bez komentarza...

Urwany zawias w przyczepie

Ogólny stan przyczepy. Już prawie wygląda jak szwajcarski ser z dużymi dziurami.

Ogólny stan przyczepy... 

Po powrocie do ogrodu ja kontynuowałem swoją pracę, oczywiście nie odbyło się bez krytyki, że dziś jakoś wolno mi to idzie i że nie robię tego co mi każe, że nie poprawiłem tych cegieł, które mi wskazał dwa dni temu. Teraz po prostu inaczej świeciło słońce i siedział w innym miejscu i swoim bambusowym kijem pokazywał inne moje niedociągnięcia. Rzekł, że życie jest pełne kompromisów i niestety chyba będzie to musiało już tak źle pozostać. No pewnie, że będzie musiało, ponieważ wcześniej mi tego nie powiedział, że to jest źle, a resztę zaakceptował. Teraz to po ptokach, ponieważ wszystko zacementowane...

Oto jak wygląda dolny ceglasty chodnik:
Dolny ceglasty chodnik po zacementowaniu

Na koniec dnia Garfield jeszcze gdzieś musiał pojechać pozałatwiać jakieś ważne sprawy. Nie wnikam, ale jak wrócił, to przywiózł ze 40 sztuk kwiatków po $18,99 każdy. W sumie się cieszę, bo będę mieć co sadzić, a to jest lepsze od kopania dołów... Pod koniec dnia podkreślił, że muszę bardzo uważać na te roślinki, ponieważ kosztowały go $1000. Podkreślił cenę chyba trzykrotnie, a kiedy go poprosiłem o wypłatę za pracę, powiedział, że nie dzisiaj tylko w poniedziałek, a moja wypłata przecież jest dużo mniejsza... Ja już nic nie rozumiem...

Świeża dostawa roślinek

Poukładane i podlane z największą ostrożnością roślinki za $1000... 

czwartek, 28 stycznia 2010

Ponownie przed czasem

Garfield wczoraj powiedział, że muszę trochę bardziej wypocząć i dziś poszedłem do pracy na 9:30, czyli 2 godziny więcej snu, ale za to o tyle mniejsza będzie wypłata… Dalsze przygotowania przed sobotnim przyjściem Włochów i wyrównaniem magicznego ceglastego kręgu. Lunch o 13:30 i o 14 już siedziałem na rowerze pędząc do domu i śpiesząc się do szkoły.
W szkole miałem dzień znikania ludzi. Do mojej grupy doszła jeszcze jedna Czeszka z Cieszyna, więc też potrafi mówić po Polsku, ale za to nie było Polaka. Druga Czeszka musiała wcześniej wyjść, zresztą tak samo jak ta z Cieszyna. Z grupy czteroosobowej zostałem sam. Po zajęciach byliśmy umówieni, że gdzieś wyjdziemy z klasą, ale okazało się, że nikt nie mógł i spotkanie zostało przełożone na poniedziałek. Zajęcia ponownie zakończyły się przed czasem, więc miałem wcześniejszy wieczór, jednak dzisiaj z zastrzeżeniem, że w przyszłym tygodniu najwcześniej będziemy mogli wyjść o 21:30. Do domu dotarłem około 23, zdążyłem sprawdzić maila i poszedłem spać. Jutro mnie czekają ponowne przygody w ogrodzie…

środa, 27 stycznia 2010

Bezpieczeństwo w kawiarni

Wczorajszy dzień mogłem odczuć dzisiaj, ponieważ zmęczenie w pracy dało się odczuć mniejszą ilością energii i siły jaką byłem w stanie wydobyć z siebie. Pracę rozpocząłem o 7:30, więc do tego poranne wstanie też dodatkowo przyczyniło się do mojego osłabienia psychofizycznego. W ogrodzie dalsze prace wykończeniowe z ceglastym okrągłym chodnikiem w dolnym ogrodzie i sadzenie kwiatków naokoło magicznego ceglastego kręgu. Na sam koniec dostałem lunch J
Okrągły chodnik w dolnym ogrodzie podczas prac remontowych

Środek magicznego kręgu ceglastego i trudna decyzja którą z 3 waz, donic dać na środek...

Jedna ze stron magicznego kręgu ceglastego (od lewej)

Jedna ze stron magicznego kręgu ceglastego (środek)

Jedna ze stron magicznego kręgu ceglastego (od prawej)

Po pracy szybka jazda na rowerze do domu, prysznic. Przed szkołą udało mi się jeszcze kupić dwie pary spodni za oszałamiającą cenę $9! Jedna za $2, druga za $8 :) W szkole bez rewelacji, omawiania zasad bezpieczeństwa ciąg dalszy. Pod koniec połączyliśmy się w grupy, aby zrobić pierwsze zadanie na zaliczenie, a mianowicie prezentację na temat bezpieczeństwa w zadanym miejscu pracy. Mojej grupie przypadła kawiarnia. W grupie mam jedną Czeszkę i na nieszczęście Polaka, którego po raz pierwszy widziałem na oczy. Zajęcia skończyły się znowu wcześniej, o 9 z kawałkiem a nie tak jak zapowiadali 10:15.

Spokojnie przespacerowałem się do przystani, a w domciu byłem tuż przed 11. 

wtorek, 26 stycznia 2010

Dzień Australii

Jeden z widoków jaki mamy pływając prawie codziennie na promie.

Dzień Australii, czyli wszędzie flagi i kolory Australii

26 stycznia większość Australijczyków ma wolne. Jest to dzień, w którym można wyjść na plażę, zrobić BBQ, można posłuchać przeróżnych koncertów, które odbywają się na scenach mniejszych i większych, porozmieszczanych po całym mieście, można skorzystać z innych niezliczonych atrakcji, jakie są przygotowane przez miasto oraz każdą dzielnicę. My wybraliśmy centrum Sydney. Jednak i tak było niemożliwością uczestniczenie w każdej zaoferowanej imprezie. Wybraliśmy same wisienki z czekoladą, czyli to co wydawało nam się, że będzie najlepsze. Oprócz zwykłego uczestniczenia ponownie zapisaliśmy się do sztabu wolontariuszy, którzy są potrzebni aby zapanować nad całym tłumem turystów. Pozwól Czytelniku, że teraz po tym krótkim wprowadzeniu czym w Australii jest Dzień Australii opiszę wybrane przepyszne wisienki na środku każdego kawałka ciasta. 
Jadąc promem do centrum około godziny 10 już zauważyliśmy, że ludzie wynajdują sobie miejsca przy zatoce, tak jak to miało miejsce 31 grudnia. Na początek mieliśmy się pojawić przed 11 w Ogrodach Botanicznych za zatoką Farm Cove. Przyszliśmy punktualnie na 11. Naszym zadaniem będzie kontrola tłumu. Na sam początek wszystkie osoby wchodzące na wyznaczony teren mają zostać poinformowane, że o godzinie 11:30 będą musiały opuścić daną lokalizację. W ciągu tych 30 minut przeszliśmy i zobaczyliśmy jaki obszar będzie trzeba ewakuować i o 11:35 cały teren już był ogrodzony, a my przepuszczaliśmy już tylko wychodzących, a osoby wchodzące informowaliśmy o zbliżającym się wydarzeniu zaplanowanym na punkt 12. Ale dokładnie co to było? Otóż 21 gun salut, czyli 21 wystrzałów z armat.

Uprzyjemnianie czekania poprzez koncert na żywo. 

Co by tu zagrać? 

Idziemy na jednego... a raczej 21 shot-ów

Dyskusja na temat w co powinniśmy trafić?

Jedna z armat gotowych do wystrzału.

A to ja pilnuję, aby zgłodniały fantastycznych widoków tłum trzymał się w bezpiecznej odległości od niebezpiecznej maszynerii :)

Jak widać na powyższym  zdjęciu wszyscy wolontariusze dostali super koszulki z literką "i". Wszyscy powinni też dostać czapki (ja specjalnie nie brałem z domu ponieważ wiedziałem, że dostanę i nie będę chodzić z dwoma...). Jednakże okazało się, że dowodząca naszą grupą wolontariuszy była zbyt słabo zaangażowana i mało się przykładała, że o czapki dla nas się nie postarała. Muszę dodać, że w tym dniu było niesamowicie gorąco, a jeszcze prawie cały czas przebywaliśmy w słońcu... No ale nic punktualnie o 12:00 usłyszeliśmy huk! Pierwsza armata wystrzeliła! Dodam jeszcze, że zdjęcia wystrzałów udało mi się zrobić właśnie dlatego, że byłem wolontariuszem. Reszta osób nie mogła się dostać w takie dobre punkty widokowe :)

Wystrzał!

I kolejny!

Nad wszystkim czuwały helikoptery
Czy to już koniec?

Po wystrzałach, jak dym już został rozwiany, można było zobaczyć wyścig statków, konkurs na najładniej udekorowany statek, wyścig promów i jeszcze kilka dodatkowych atrakcji.

Oddelegowanie po udanej akcji

Statki oglądające 21 wystrzałów

Statek który pryskał wodą, aby ochłodzić atmosferę

Uniknięcie zestrzelenia. Opera na szczęście nie ucierpiała

Misja ratunkowa, skok do wody

Wszyscy na pokładzie? Odlot!

Prawdziwe manewry wojenne


Hmmm, co my tu mamy?

Zbiórka wolontariuszy po pomyślnie przeprowadzonej akcji.

Jak już było po wszystkim, a my zmęczeni staniem na słońcu bez czapek poprosiliśmy o wodę. Okazało się, że nasza opiekunka niestety nie ma wody, ponieważ organizatorzy nie dowieźli ani czapek ani kremów UV ani co najgorsze wody! Wszyscy wolontariusze mieli też  obiecany lunch, jednakże na ten temat też nic nie było wiadomo... Pomogliśmy jeszcze sprawnie rozproszyć ludzi, aby armaty mogły spokojnie przejechać i około godziny 13 mogliśmy już robić co chcieliśmy. 
W pierwszej kolejności poszliśmy się spotkać z naszą właścicielką mieszkania, która właśnie przypłynęła promem z naszymi czapkami! Po drugie kupiliśmy wodę z $1. Po trzecie ruszyliśmy dalej, ponieważ dużo się jeszcze miało wydarzyć! 

Chodząc można było podziwiać jak ludzie się poprzebierali :)

Elvis żyje! Jest ich nawet trzech!

Właściciele lokali też mieli elementy flagi Australii


Złoto-zielone barwy Australii (szczegóły na temat kolorów Australii można spotkać na blogu Malinki)

Kapelusze z flagą...


Czapeczki z daszkiem z flagą

Dziadek mróz chyba pomylił święto...

W taki dzień marzenia się spełniają i nawet można wyjść z dzieckiem na spacer...


Trzeba podkreślić skąd jesteśmy nawet na twarzy!


Grupka chłopaków w narodowych barwach. Na krawatach mają napisane: "kiss me" :)

Czapko-parasol, oczywiście z flagą!


Flagę można nosić również w taki sposób, nie musi wisieć na maszcie :)

Mając w ręku lunch - kanapkę z subwaya, na pięknym błękitnym niebie zauważyliśmy w oddali powoli przesuwającą się flagę australii. Była ona ciągnięta przez helikopter, który zrobił 3 - 4 okrążenia nad zatoką.

Krążąca flaga nad zatoką


Krążąca flaga nad zatoką nad operą

Znaleźliśmy kawałek cienia pod Harbour Bridge i mieliśmy chwilę aby nacieszyć się kanapką. W pewnym momenie usłyszeliśmy huk i zobaczyliśmy nad nami śmigające F/A-18. Ledwo mi się udało wyjąć aparat :)

F/A-18 szalejące nad naszymi głowami

Jeszcze chwila spokoju i trochę czasu na zdjęcia z Operą i był czas na kolejny punkt programu, a mianowicie skoki spadochronowe. Skoczkowie wylądowali dokładnie w Sydney Cove, pomiędzy Operą a Mostem! Ruch promów i wszelkich statków został wstrzymany na czas skoku!

Ktoś mi zabrał poduszkę!

Skoki nie obyły się bez narodowej flagi Australii

Dalej postanowiliśmy zobaczyć co się dzieje w Hyde Parku. Tam można było albo pooglądać sobie przedstawienia dla dzieci albo popodziwiać stare samochody. Wybraliśmy drugą opcję :)





Najpiękniejsze fajerwerki w Sydney i Australii są w Nowy Rok, ale także w Dzień Australii. Aby nie przegapić podziwiania pokazów pirotechnicznych powolnym spokojnym krokiem udaliśmy się w stronę Darling Harbour, gdzie udało nam się  zdobyć świetną miejscówkę na popołudniową drzemkę, a później na oglądanie fajerwerków! 

Do kolekcji starych samochodów po mieście jeździły i przewoziły ludzi stare autobusy

My w miejscu drzemki :)

I tak doczekaliśmy do godziny 21, o której to zaczął się piękny pokaz fajerwerków! Oto filmik i zdjęcia!





























Muszę przyznać, że to był chyba najpiękniejszy pokaz fajerwerków jaki widziałem na żywo! Po prostu WOW! 
Po pokazie poszliśmy sobie do baru na piwko i drinka, po czym jeszcze spotkaliśmy się ze współlokatorką z dawnego mieszkania. W drodze na ostatni prom udało się kupić wymarzone lody za $0,50 w McDonalds. Dziś byliśmy chyba w 5 innych i akurat wszędzie mieli zepsute maszyny...

 
Wymarzone lody, które chodziły za mną cały dzień :)